Recenzja Komiksu: Wolverine #5 – Piękne, brutalne... i nieco puste

 


Piąty numer nowej serii „Wolverine’a” autorstwa Saladina Ahmeda z fenomenalną oprawą graficzną Martina Cóccolo to podręcznikowy przykład komiksu, który wygląda lepiej, niż się czyta. To zeszyt, który z jednej strony zachwyca dynamiką rysunku i kinową narracją wizualną, a z drugiej – rozczarowuje nadmiarem ekspozycji i fabularną stagnacją. Mamy tu świetne momenty, ale też dłużyzny, które odbierają emocjonalną siłę temu, co mogło być naprawdę mocnym numerem.

Cóccolo znów robi robotę

Zacznijmy od tego, co najlepsze – rysunki Martina Cóccolo. Artysta ten po raz kolejny udowadnia, że jego styl jest jednym z filarów obecnej serii o Rosomaku. Kadry są dynamiczne, czytelne, pełne ruchu i emocji. Bez względu na to, czy obserwujemy krwawe starcie, spokojne ujęcie natury czy epickie lądowanie samolotu (tak, to to lądowanie – aż ciarki przechodzą), wszystko jest płynne i filmowe.

To jednak nie tylko akcja – Cóccolo potrafi też pokazać wewnętrzny stan bohatera: strach w oczach Wolverine’a, niepokojącą urodę Wendigo czy lodowaty chłód adamantynowych... zombie? Tak, zombie. I tak, są dziwni, niepokojący i... niestety fabularnie nie do końca uzasadnieni.

Ahmed – introspekcja na siłę

Tu właśnie pojawia się największy problem numeru – tekst Saladina Ahmeda. Choć jego ambicja zgłębienia psychiki Wolverine’a jest godna pochwały, to sposób, w jaki to robi, bywa męczący. Zamiast oddać głos obrazowi, który świetnie opowiada historię sam, Ahmed zalewa strony przesadną narracją wewnętrzną. Co gorsza – często w momentach, gdy bohater nie powinien mieć nawet siły myśleć, jak np. w trakcie utraty przytomności.

Narracja ta przestaje brzmieć jak myśli Logana, a zaczyna przypominać komentatora zza kadru. Zamiast wzbogacać odbiór – odciąga uwagę od rysunku i emocji sceny. W efekcie, zamiast intensywnej, zwierzęcej walki o przetrwanie, dostajemy rozmyślania filozoficzne przerywane krwawymi ujęciami. Ta dysonansowa mieszanka psuje rytm komiksu.

Wendigo > Adamantine

Od strony fabularnej numer #5 nie oferuje nic, czego nie wiedzielibyśmy już wcześniej. Wątek Wendigo, rozpoczęty wcześniej, wciąż budzi emocje i niesie za sobą potencjał, szczególnie że potwór ten nie tylko straszy, ale ma też wyraźny związek z Loganem. To coś więcej niż potwór – to metafora. Z kolei wątek Adamantine… cóż, jest. I jest coraz bardziej absurdalny.

Adamantynowe zombie nie są jeszcze wystarczająco rozwinięte, by budzić autentyczne zainteresowanie. Są dziwne, przerażające wizualnie, ale na razie brakuje im kontekstu i ciężaru narracyjnego. Oby w kolejnych numerach dostaliśmy konkretniejsze rozwinięcie, bo póki co to tylko estetyczny dodatek.

Nightcrawler, setup i brak kulminacji

Pojawienie się Nightcrawlera to pozytyw – choć jego rola jest marginalna, jego obecność zawsze dodaje serii uroku i kontrastuje z brutalnym Loganem. Problemem jest jednak tempo. Numer #5 to niemal wyłącznie „setup” – przygotowanie do czegoś większego, bez własnego tempa i kulminacji. Jeśli poprzedni numer był tajemniczy, ten jest przeciągnięty. Nic nowego się nie ujawnia, a komiks kończy się bez konkretnej puenty.


 Plusy:

+ Fantastyczna oprawa graficzna Cóccolo – dynamiczna, pełna emocji, "filmowa".

+ Wendigo jako zagrożenie – bestialskie i symboliczne jednocześnie.


+ Obecność Nightcrawlera – nawet krótka, ale zawsze na plus.

+ Atmosfera – niepokojąca, duszna, z domieszką horroru.


 Minusy:

- Nadmiar narracji wewnętrznej – odciąga uwagę od tego, co ważne.

- Wątek Adamantine – absurdalny i niedopracowany.


- Brak wyraźnej kulminacji – numer czyta się jak „przejściówkę”.

- Mało znaczących dialogów i interakcji – wszystko tonie w introspekcji.



Moja Ocena: 6.5/10

„Wolverine #5” to komiks, który wygląda jak złoto, ale miejscami czyta się jak rozgrzebana wersja robocza. Ma świetną oprawę, ciekawe potwory i odpowiednią dawkę brutalności, ale brakuje mu wyrazistego celu i lepszej równowagi między tekstem a obrazem. Mimo wszystko, to nadal dobra – choć nie rewelacyjna – część serii, z potencjałem na więcej.