Recenzja Komiksu: Uncanny X-Men #4 – Lustrzane starcie, piękna oprawa i emocjonalny chaos
Czwarty numer nowego runu Uncanny X-Men to komiks, który jednocześnie zachwyca i frustruje. Mimo że pierwsze zeszyty serii pokazały duży potencjał – zwłaszcza numer #1, który ustawił wysoko poprzeczkę – całość jak dotąd przypomina rejs na półmaszcie. Numer #2 rozbudował fundamenty, #3 niestety trochę się potknął, ale z dzisiejszej perspektywy widać, że pełnił istotną rolę w budowaniu stawki. Teraz otrzymujemy pierwszy emocjonalny kulminacyjny punkt historii – i choć wiele elementów działa, pojawiają się też zgrzyty, których nie sposób zignorować
.Rogue kontra Sarah – emocjonalna walka w lustrze
Główną osią numeru jest starcie Rogue z Sarah – bohaterki z niejasną przeszłością, która staje się czymś w rodzaju antytezy naszej ulubionej mutantki z Południa. To walka nie tylko fizyczna, ale i symboliczna. Sarah marzy o rodzinie z Xavierem, o stabilizacji, której Rogue nigdy nie pragnęła – ale przypadkiem ją otrzymała, poprzez ból i stratę. Ten konflikt pragnień i ran nadaje walce głębi – nawet jeśli nie każdemu przypadnie do gustu jego narracyjna oprawa.
Rogue to tutaj główny głos narracyjny. Jej przemyślenia, obserwacje i emocje dominują cały zeszyt. Czasem działa to na korzyść komiksu – pogłębiając osobowość postaci – a czasem męczy powtarzalnością. Momentami wręcz zbyt często przypomina, że „czuje” emocje innych – co przypomina bardziej Rogue z serialu X-Men: Evolution niż klasyczną wersję z lat 90. Czy to nawiązanie? Czy przeszarżowanie? Zależy od czytelnika.
Przeszłość Sarah – za dużo, za wcześnie?
Zaczynamy zeszyt kolejną retrospekcją z życia Sarah, tym razem związaną z huraganem Katrina. Choć ma to swoje uzasadnienie narracyjne i pasuje do lustrzanego motywu z Rogue (obie coś straciły, obie wyniosły z tej straty pustkę – fizyczną lub emocjonalną), to całość zaczyna być nużąca. Autorka, Gail Simone, doskonale potrafi pisać zniuansowane postacie, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że ta cała uwaga poświęcona Sarah jest... zbyt intensywna. Zwłaszcza jeśli za dwa zeszyty zniknie z historii. Inwestycja emocjonalna w postać może nie mieć żadnego zwrotu.
Walka jak z "Tenet" – lustrzane ciosy i odbicia
Pod względem wizualnym starcie Sarah i Rogue wypada znakomicie. David Marquez pokazuje kunszt nie tylko w dynamicznych scenach akcji, ale też w drobnych detalach: odbicia w wodzie, identyczne pozy w kontrze, zsynchronizowane ruchy. To wszystko daje poczucie, że nie oglądamy zwykłej bijatyki, ale konfrontację dwóch wersji tej samej emocjonalnej traumy. Woda jako tło sceny dodaje dramatyzmu i podkreśla uczucie oczyszczenia... albo zatonięcia.
B-plot: Gambit, Nightcrawler i (prawie) nieobecny Wolverine
Poza główną osią mamy skromny, ale klimatyczny wątek poboczny z Gambitem i Nightcrawlerem. Ten drugi nie ma zbyt wiele do roboty poza rzuceniem paru pseudo-biblijnych linijek i błyskiem nowego kostiumu (przy okazji – świetna robota, Marquez!). Gambit za to nadal pełni funkcję „męża Rogue” – co samo w sobie jest trochę smutne. Gdzie się podział ten czarujący, sarkastyczny Cajun z pierwszego numeru? Mam nadzieję, że to chwilowe przytłumienie.
Wolverine natomiast... no cóż, obecny fizycznie, ale narracyjnie wypada niemrawo. Jego miejsce jest w solowych historiach, nie w zespole. Przyznaję, nie jestem przeciwnikiem jego odejścia z drużyny – jego wątek w Uncanny X-Men #268 to i tak szczytowy moment.
Narracja i tempo – piękne, ale chaotyczne
Kolorystyka i dynamika strony to nadal najwyższy poziom. Przejścia między scenami są bardziej czytelne niż w poprzednich numerach, choć nadal brakuje konsekwencji. Gdyby zadbano o jednolity sposób sygnalizowania przeskoków czasowych czy zmian miejsc, całość czytałoby się znacznie płynniej. Pojawiają się jednak świetne momenty – szczególnie sceny walki i cichych emocjonalnych interakcji – które wynagradzają tę drobną narracyjną dezorientację.
Podsumowanie – duszna atmosfera, dobre emocje, niepełna satysfakcja
Uncanny X-Men #4 to zeszyt, który sprawia wrażenie "prawie wielkiego". Mamy tu niesamowitą oprawę graficzną, dobre dialogi, psychologiczną głębię i wiele ciekawych tropów – ale też brak konsekwencji w narracji i zbyt intensywne skupienie na jednej postaci. Gail Simone pisze piękne, żywe postacie, ale balans zespołowy chwilami się sypie.
To komiks, który zachwyca detalami, ale zostawia z uczuciem niedosytu. Czuć, że historia zmierza ku większym rzeczom – i że numer #5 może naprawdę nas zaskoczyć – ale tu i teraz mamy tylko „solidny” zeszyt. A może i aż?
Plusy:
+Ciekawa symbolika walki Rogue vs. Sarah
+Emocjonalna głębia i dobrze napisane dialogi
+Subtelne odniesienia do historii mutantów i traum jednostek
+Świetna narracja Rogue, mimo drobnych nadużyć
Minusy:
-Zbyt intensywne skupienie na Sarah – postaci o niepewnej przyszłości-Chaotyczne przejścia między scenami
-Gambit i Nightcrawler zepchnięci na margines
-Narracja chwilami zbyt nachalna i powtarzalna
-Historia sprawia wrażenie „krótkiej” przez rozciągnięte sceny walk
Moja Ocena: 7/10
Dobra historia z potencjałem na coś więcej. Jeśli numer #5 dowiezie – mamy szansę na naprawdę mocny arc. Na razie jednak Uncanny X-Men #4 to udany, ale nierówny rozdział opowieści, która wciąż szuka swojego tempa.