Recenzja komiksu: Uncanny X-Men #5 – Finał pierwszego aktu nowej ery mutantów
Nowe otwarcie Uncanny X-Men pod wodzą Gail Simone i Davida Marqueza od samego początku stawiało na odświeżenie – i to zarówno w warstwie narracyjnej, jak i wizualnej. Piąty numer kończy pierwszy story arc i przynosi tyle samo emocji, co kontrowersji. Z jednej strony mamy urzekające kadry, wciągające dialogi i silne momenty postaciowe, z drugiej – poczucie, że historia przyspieszyła zbyt gwałtownie, a niektóre wątki zostały zaledwie naszkicowane. I choć wrażenia po lekturze są mieszane, trudno odmówić temu zeszytowi charakteru i... serca.
Kolor i kształt
Zacznijmy od tego, co w tym komiksie zachwyca bezapelacyjnie – czyli od oprawy graficznej. David Marquez rysuje jak natchniony, a Matthew Wilson kolorem dosłownie maluje emocje. Efekty są spektakularne – dynamiczne, a jednocześnie przejrzyste plansze, żywa, ekspresyjna kolorystyka i wyczucie w kompozycji kadrów czynią z tego zeszytu prawdziwe wizualne święto. Starcie z hordą Sarah wypada jak scena z wysokobudżetowego filmu animowanego – płynność ruchu, narracja obrazem, atmosfera. Wystarczy wspomnieć chociażby zieloną eksplozję mocy Gambita z Okiem Agamotto czy gorące oranże otaczające Calico – to działa nie tylko estetycznie, ale też emocjonalnie.
Szczególne uznanie należy się również za nowy projekt Rogue – zmysłowy, funkcjonalny, a przy tym pełen charakteru. Marquez rozumie tę postać nie tylko jako ikonę, ale jako bohaterkę z konkretnym ciężarem emocjonalnym. Jej obecność na planszy zawsze przyciąga wzrok.
Dialog jako broń i lusterko
Gail Simone od lat słynie z pisania postaci, które „czują się prawdziwe”, i Uncanny X-Men #5 tylko to potwierdza. Każda wypowiedź – czy to Wolverine’a walczącego z opaską na oczach, czy to Jubilee prowadzącej narrację – ma swój rytm i ton. Jednym z moich ulubionych momentów była scena, w której Rogue koryguje swoją własną wymowę w wewnętrznym monologu. Niby drobnostka, ale mówi bardzo dużo – i o niej, i o kierunku, w jakim zmierza cała seria.
Nie brakuje też charakterystycznego dla Simone humoru. Teksty o kolekcjonerskich kartach Gambita, ślepym logice Wolverine’a czy aluzje do seksualnych perypetii złoczyńców (tak, Logan, to o tobie mowa!) rozładowują napięcie i dodają całej historii lekkości.
Ale...
Tempo, chaos, niedopowiedzenia
Niestety, mimo emocjonalnych trafień i pięknych obrazków, historia jako całość zaczyna się kruszyć pod ciężarem zbyt wielu wątków. Sarah okazuje się finalnie bardziej tragiczną figurą niż klasycznym złoczyńcą, ale droga do tej konkluzji jest urwana – brakuje kontekstu, budowania napięcia i wiarygodnej progresji. Podobnie rzecz się ma z Outliers – nowymi mutantami, którzy nagle mają odegrać znaczącą rolę, mimo że nie znamy ich dobrze jako jednostek. Jitters się wyróżnia, to prawda, ale cała reszta? Póki co to tylko twarze i moce, bez zaplecza emocjonalnego.
Finałowy akt czuje się zaskakująco... przypadkowy. Starcie, decyzje bohaterów, nawet emocjonalna puenta z Harveyem X – wszystko to powinno mieć większy ciężar, ale przez brak odpowiedniego przygotowania dramatyzm rozmywa się w pośpiechu. Jakby ktoś próbował zamknąć trzy odcinki serialu w jednym. Czyta się to z zainteresowaniem, ale też z pewnym niepokojem: czy scenariusz nie rozjechał się z ambicjami?
Podsumowanie
Pomimo chaosu, „Uncanny X-Men #5” to komiks, który trudno zignorować. Widać, że Simone i Marquez mają konkretną wizję – pełną odwagi, serca i pasji. Problem w tym, że przy tak intensywnym tempie łatwo pogubić nitki, które miały związać tę opowieść w całość.
Czy warto sięgnąć po ten numer? Zdecydowanie tak – dla rysunków, kolorów, interakcji postaci i kilku wybitnych momentów emocjonalnych. Ale nie spodziewajcie się perfekcyjnego finału. To bardziej obietnica: „dajcie nam jeszcze chwilę, dopracujemy to”.
Plusy:
+Mistrzowskie kolory Matta Wilsona – kolorystyka buduje nastrój każdej sceny, oddzielając wizualnie bohaterów i emocje.
+Wyraziste postacie – Rogue, Gambit, Jubilee i Wolverine mają świetne momenty. Rogue z terapią mowy to perełka.
+Naturalne i żywe dialogi – każda postać mówi jak „ona”, nie jak aktor czy statysta z podręcznika scenopisarstwa.
+Humor w punkt – lekki, inteligentny, nie burzy tonu, ale nadaje mu przyjemnej nerwowości.
+Wzruszające nawiązanie do Harvey'a X – zakończenie z sercem, które mogłoby wybrzmieć mocniej, ale i tak trafia w czuły punkt.
Minusy:
-Chaotyczne tempo narracji – historia pędzi, przez co niektóre wątki są płytkie lub niewystarczająco rozwinięte.
-Słabe wprowadzenie nowych bohaterów (Outliers) – są obecni, ale nie poznaliśmy ich jako indywidualności.
-Niewyraźna motywacja antagonistki (Sarah) – jej przemiana i cele są zarysowane zbyt ogólnie.
-Brak klarownej osi fabularnej – momentami trudno się zorientować, kto z kim i po co, co psuje rytm lektury.
-Zbyt wiele pomysłów na raz – historia tonie w subwątkach, przez co główna linia fabularna traci siłę przebicia.
Moja Ocena: 7.5/10.