Recenzja Komiksu: Uncanny X-Men #14 – Mutanci, pamięć i potwory w katakumbach

 



„Uncanny X-Men #14” to komiks, który sprawia, że nawet najbardziej sceptyczni fani zaczną zadawać sobie pytanie: czy to jest moment, w którym seria w końcu znajduje swój rytm? Odpowiedź brzmi: niemal. Gail Simone kontynuuje historię „Dark Artery” i choć całość wciąż bywa nierówna, coraz wyraźniej widać kierunek, do którego zmierza cała opowieść. A trzeba przyznać – to kierunek całkiem obiecujący.

Trzy wątki, jedno serce

Struktura numeru wciąż opiera się na trzech równolegle prowadzonych wątkach: Gambit i Sadurang w magiczno-psychologicznym pojedynku, retrospekcje z życia Lady Henrietty Benjamin w latach 20. XX wieku, oraz współczesna historia grupy Outliers. Tym razem Simone udaje się lepiej niż wcześniej spiąć te wątki klamrą tematyczną – każdy z nich obraca się wokół pytania: Kim jesteś, kiedy ktoś inny patrzy ci w oczy i mówi: „Udowodnij, że jesteś sobą”?

Ten temat rozbrzmiewa szczególnie mocno w wątku Outliers, którzy zostają wystawieni na próbę przez… Man-Thinga, siedzącego w katakumbach jak jakiś cmentarny opiekun dusz. Motywacja jego obecności jest niejasna – czy był tu od zawsze? Czy został „zatrudniony” przez Henriettę? Czy zwolnił się z bycia strażnikiem bagna, by wziąć L4 i siedzieć pod Nowym Orleanem? Komiks nie udziela odpowiedzi, ale efekt wizualny jest na tyle imponujący, że łatwo wybaczyć brak logiki.

Outliers w końcu dostają głos

Dotąd niektórzy z Outliers czuli się jak szkice postaci – z zarysowanymi mocami i historią, ale bez głębi. Tutaj Gail Simone nadrabia zaległości. Scena, w której bohaterowie wyjawiają swoje moce przed Man-Thingiem, to być może najlepszy fragment numeru. Ransom w końcu ma swoje „moment”, Calico zaskakuje dramatycznym ujawnieniem losu swojego konia (ouch), a ślady przeszłości Lady Henrietty zaczynają łączyć się z teraźniejszością.

Nawet Jubilee – do tej pory marginalizowana – wreszcie dostaje krótką, ale przejmującą scenę z Gambitem, gdzie wspominają Shogo. To zaledwie kilka linijek dialogu, ale robią one więcej dla tej postaci niż całe poprzednie zeszyty razem wzięte. Miło zobaczyć, że Simone w końcu zaczyna rozumieć wagę tzw. legacy characters.

Gambit i Sadurang: walka o coś więcej niż życie

Wątek Gambita kontynuuje to, co widzieliśmy w poprzednim numerze, ale z większą emocjonalną intensywnością. Sadurang, jako lodowy smok/bóg/wizjoner kanibalizmu (serio), zaczyna grać coraz większą rolę w całej mitologii serii. Ich starcie nie jest już tylko fizyczne – to psychologiczny pojedynek o przyszłość mutacji. Gambit prowadzi wewnętrzny monolog pełen niepokoju, refleksji nad swoją relacją z Rogue oraz pytaniami o to, kim naprawdę jest jako mentor.

Nie da się ukryć, że część tej sekwencji to czyste setup pod przyszłe wydarzenia, ale jest tu wystarczająco dużo napięcia, by utrzymać uwagę. Zresztą Sadurang w swojej nowej formie (smoczy lord przypominający Nasira z Fire Emblem: Path of Radiance) wygląda tak dobrze, że można mu wybaczyć nawet nadmiar ekspozycji.

Henrietta, rasizm i gotycka groza

W retrospekcjach z lat 20. widzimy, jak Lady Henrietta próbuje zbudować Haven House – azyl dla mutantów w czasach segregacji rasowej. Ten wątek to połączenie historycznej traumy z mutant-fiction, i trzeba przyznać, że działa to coraz lepiej. Simone unika taniego moralizatorstwa, zamiast tego pozwalając emocjom i obrazom mówić same za siebie. Widać, że scenarzystka czuje klimat Southern Gothic, a David Marquez przekłada go na język wizualny z niesamowitym wyczuciem stylu i symboliki.

Finalna strona zeszytu to prawdziwy cliffhanger – i nawet jeśli domyślasz się, co nadchodzi, to i tak działa. Henrietta to coraz ciekawsza postać, balansująca na granicy tragicznej wizjonerki i przerażającej fanatyczki.

David Marquez – prawdziwa gwiazda numeru

Nie byłoby tego komiksu bez Davida Marqueza. Strona, na której Outliers wyjawiają swoje moce, to wizualne arcydzieło: Man-Thing góruje nad sceną, a twarze bohaterów – otoczone roślinnością i florą – patrzą prosto na czytelnika. To połączenie osobistej spowiedzi z baśniowym nastrojem. A 1920s Louisiana? Rewelacja. Każdy detal, od tkanin po architekturę, oddaje klimat epoki.

Czy to już ten moment?

Po trzynastu numerach pełnych wzlotów i upadków, „Uncanny X-Men” wreszcie zaczyna przypominać serię, która ma coś do powiedzenia. Nadal są tu potknięcia niedopracowane postacie poboczne, dziwne przejścia między scenami, fabularne dziury ale całość zaczyna mieć wyraźny rytm. Gail Simone znajduje ton, Marquez czyni cuda z rysunkiem, a postacie – nawet te „groaning” Outliers – zaczynają być czymś więcej niż memicznymi szkicami.

Plusy:

+Wspaniała oprawa graficzna Davida Marqueza – od gotyckiej grozy po mutantów w akcji

+W końcu rozwinięte postacie Outliers, zwłaszcza Ransom i Calico

+Genialna scena spowiedzi przed Man-Thingiem

+Krótkie, ale bardzo udane sceny dla Gambita i Jubilee

+Ciekawa symbolika w wątku Henrietty i jej azylu

+Powolna, ale konsekwentna progresja mitologii Saduranga i Endlinga

Minusy:

– Man-Thing w katakumbach nadal nie ma sensu

– Niektóre postacie nadal zbyt mało obecne (np. Nova/Firestar 2.0)

– Częściowo nadal tylko setup pod przyszłe wydarzenia

– Fragmenty dialogów brzmią czasem zbyt ekspozycyjnie

– Nadal czekamy na pełne zdefiniowanie roli X-Menów w tej opowieści

Ocena końcowa: 7/10