Recenzja Komiksu: Uncanny X-Men #11 – Crossover o ,który nikt nie prosił

 



Uncanny X-Men #11 to pierwszy rozdział trzyczęściowego eventu X-Manhunt – crossoveru, który miał być początkiem czegoś ekscytującego, a dostarczył... głównie rozczarowanie. Mimo kilku emocjonalnych momentów i potencjalnie ciekawych wątków, całość boryka się z poważnymi problemami strukturalnymi, niewiarygodnymi motywacjami postaci i co najboleśniejsze fatalną jakością rysunków.

Kosmiczny chaos bez emocjonalnego fundamentu

Największym grzechem tego zeszytu jest to, że opiera się na emocjonalnej osi, która... nie istnieje. Relacja między Charlesem Xavierem a Sarah Gaunt, będąca rzekomo sercem historii, wydaje się wymyślona na poczekaniu. Cały dramat wokół ich dziecka, rzekomego żalu i motywacji Sarah do działania, brzmi bardziej jak ekspozycja wrzucona na siłę niż wynik naturalnego rozwoju postaci. Gdybyśmy widzieli tę więź rozwijaną w poprzednich numerach, być może byłoby to wiarygodne. A tak brzmi jak scenariuszowy skrót.

Sarah daje się przekonać zbyt łatwo, zbyt szybko, jakby zapomniała, przez co przeszła i jak bardzo obwiniała Charlesa. Co gorsza, reszta drużyny traktuje tę zmianę równie płytko, jakby przeszli nad tym do porządku dziennego.

Vampira, Rogue i chaos emocjonalny

Jednym z jaśniejszych punktów numeru jest Rogue. Jej wewnętrzna walka podczas sekwencji treningowej w Haven naprawdę rezonuje. Z jednej strony widzi potrzebę, by młodzi mutanci potraktowali swoje misje poważnie, z drugiej nie chce narzucać im tego samego ciężaru, jaki sama dźwigała przez lata. W tym jednym fragmencie postać staje się wielowymiarowa, prawdziwa i interesująca.

Niestety, kontekst tego treningu wypada absurdalnie. Kilka zeszytów temu ci sami młodzi mutanci zostali zaatakowani w centrum handlowym przez mechaniczne psy. To nie jest czas na metaforyczne lekcje – to czas na prawdziwe szkolenie przetrwania. A mimo to tylko Rogue zdaje się to dostrzegać. Gdzie są inni dorośli? Czy ktoś tu w ogóle rozumie stawkę?

Konflikt z Xavierem – walka bez napięcia

Największym zawodem jest rzekomy „punkt kulminacyjny” tego numeru: konfrontacja drużyny z Xavierem. Jak na rozpoczęcie crossoveru, napięcie jest praktycznie zerowe. Brakuje dramaturgii, choreografii i emocji. Przypomina to raczej nieudany sparing niż starcie z kimś, kto miał być największym zagrożeniem moralnym i psychicznym tej drużyny. I chociaż można zrozumieć, że to dopiero pierwszy akt historii, to jeśli to miało zbudować fundament pod dalsze wydarzenia, to ten fundament właśnie się kruszy.

Sztuka, która odpycha

Nie da się tego dłużej ignorować – brak Davida Marqueza to katastrofa wizualna dla tej serii. Obecne rysunki są toporne, statyczne, z brakiem emocji na twarzach postaci. Tła są ubogie, a sceny akcji pozbawione dynamiki. Postacie wyglądają, jakby były wycięte z innej serii i wklejone tutaj na chybił-trafił.

Co gorsza, styl obecnego artysty nie pasuje do tonacji historii – nie potrafi uchwycić ani dramatyzmu, ani humoru, ani kosmicznej skali, którą próbuje osiągnąć fabuła. Mimo że niektórzy chwalą kolorystykę, nawet najlepsze kolory nie zamaskują niedociągnięć w rysunku.

Kosmiczne realia i mutanci poza swoim żywiołem

Część fanów kosmicznych aspektów świata X-Men może znaleźć tu coś dla siebie – pojawia się Deathbird, znana z historii Shi’ar. Dla niektórych może być nową, intrygującą postacią. Jej obecność ma potencjał, ale w tym numerze zostaje raczej zarysowana niż rozwinięta. To kolejny przypadek potencjału zmarnowanego przez słabe tempo i rozproszony fokus narracyjny.

Podsumowanie

Uncanny X-Men #11 próbuje być emocjonalnym otwarciem nowego eventu, ale tonie pod ciężarem niewiarygodnych relacji, słabego tempa i tragicznej oprawy graficznej. Pomimo kilku poruszających momentów z Rogue i subtelnego rozwoju postaci takich jak Sarah Gaunt, całość wypada jak pierwszy szkic scenariusza, który nigdy nie przeszedł redakcji.

Jeśli Marquez rzeczywiście wróci do serii, jest jeszcze nadzieja. Ale po 11 numerach cierpliwość czytelników wystawiona została na ciężką próbę.

Plusy:

+ Poruszający moment z Rogue i jej podejściem do młodych mutantów

+ Krótkie przebłyski emocjonalnej głębi u Sarah Gaunt

+ Ciekawy (choć niewykorzystany) potencjał postaci Deathbird

Minusy:

- Fatalna oprawa graficzna – spadek jakości nie do przeoczenia

- Niewiarygodne motywacje – relacja Xavier–Gaunt brzmi fałszywie

- Zmarnowany potencjał starcia z Xavierem

- Rozbite tempo narracji i brak wyrazistego konfliktu

- Seria ignoruje wcześniejsze wydarzenia, tworząc fabularne niespójności

- Brak dramaturgii i sensownego napięcia w momentach, które powinny być przełomowe


Moja Ocena: 3.5/10