Recenzja komiksu Uncanny X-Men #10 – Nostalgia i chaos



Uncanny X-Men #10 to numer, który balansuje między klasyczną nostalgią a nowoczesnym chaosem narracyjnym. Gail Simone kontynuuje swoją opowieść o młodych mutantach i doświadczonych X-Men, serwując mieszankę emocjonalnych konfliktów, dynamicznych akcji i... momentów, które mogą przyprawić o grymas niezrozumienia. To nie jest idealny komiks, ale ma wystarczająco mocnych stron, by utrzymać zaangażowanie czytelnika.

Rozdarty między przeszłością a teraźniejszością

Wrażliwość ukryta pod płaszczem humoru

Numer rozpoczyna się od głębokiego, osobistego monologu jednego z bohaterów, który do tej pory pozostawał w cieniu. To mocny początek, który pokazuje bardziej wrażliwą stronę postaci, rzadko eksplorowaną w poprzednich zeszytach. Konflikt wewnętrzny jest dobrze zarysowany i zapowiada ciekawy rozwój relacji w przyszłości. Niestety, chwilę później ton gwałtownie się zmienia, a tragiczna sytuacja przeplata się z niepasującymi żartami, co psuje nastrój.

Przykład? Postać, która właśnie myśli "umrzemy", w następnej chwili dziękuje za precel. Albo Jubilee, która w środku kryzysu flirtuje z policjantem, zamiast skupić się na niebezpieczeństwie. Simone zdaje się nie być pewna, czy chce opowiadać mroczną historię o przetrwaniu, czy lekki, młodzieżowy serial. Efekt? Momentami bohaterowie wyglądają na oderwanych od rzeczywistości, a nawet lekko socjopatycznych.

Nowi mutanci – wciąż zagadka

Mimo że seria ma już 10 numerów, wciąż trudno zapamiętać imiona i moce nowych postaci. Ransom jest silny, ale dlaczego akurat tak ma na imię? Jitter ma fajnie narysowane panele (które świetnie wyglądałyby w 3D), ale jej zdolności pozostają mgliste. A ta blondynka w samurajskiej zbroi? Skąd ją wzięła? To problem, który ciągnie się od początku runu – Simone wprowadza zbyt wiele nowych postaci naraz, nie dając czytelnikom czasu, by się z nimi zżyć.

Akcja i sztuka – światła i cienie

Dynamiczne walki i genialne kolory

Gdy Uncanny X-Men #10 skupia się na akcji, jest naprawdę dobry. Scena, w której nowi mutanci łączą siły, to chaos, ale chaos dobrze skoordynowany. Panele są pełne energii, a listowanie Claytona Cowlesa oraz kolory Matthew Wilsona nadają scenom dodatkowej głębi. Szczególnie udane są sekwencje z Nightcrawlerem, który w końcu dostaje należny mu szacunek od przypadkowych ludzi.

Niestety, nie wszystkie walki są równie udane. W niektórych mniejszych kadrach akcja jest opowiedziana, a nie pokazana (np. kopnięcie Ember w Ransoma widzimy tylko przez dymek). To drobiazg, ale irytujący, zwłaszcza gdy większe panele prezentują się znakomicie.

Andrei Bressan vs. David Marquez

Andrei Bressan zastępuje w tym numerze Davida Marqueza i... wbrew oczekiwaniom, wychodzi mu to całkiem nieźle. Jego styl jest mniej dopracowany niż u Marqueza, ale za to bardziej "komiksowy" – postaci wyglądają naturalniej, a ekspresja twarzy jest lepiej oddana. To przyjemne odświeżenie po czasem zbyt sztywnych rysunkach z poprzednich zeszytów.

Podsumowanie

Plusy 

Nostalgiczny klimat – czuć ducha klasycznych X-Men.

Nightcrawler w centrum uwagi – wreszcie doceniony.

Dynamiczna akcja – gdy jest pokazana, a nie opowiedziana.

Kolorystyka i liternictwo – Wilson i Cowles w formie.

Rogue i Gambit – ich romantyczna przerwa to miły akcent.

Minusy 

Ton wahający się między tragedią a komedią – nie zawsze pasuje.

Słabo rozwinięci nowi mutanci – wciąż mało pamiętający.

Forcowane żarty – psują napięcie.

Końcówka wymuszająca czytanie innych serii – tani chwyt marketingowy.

Moja Ocena: 7/10