Recenzja komiksu Uncanny X-Men #13: chaos, piękno i trzy historie naraz

 


Trzynasty numer Uncanny X-Men to doświadczenie… osobliwe. Po bardziej kameralnym, emocjonalnym i świetnie skonstruowanym poprzednim zeszycie skupionym na Gambicie i Rogue, otrzymujemy coś zupełnie innego. To numer, który zaskakuje od pierwszej strony, i to nie zawsze w sposób, który będzie każdemu odpowiadać. Chaos narracyjny miesza się tu z olśniewającą oprawą graficzną, a zamiast jednej spójnej opowieści dostajemy trzy równolegle rozwijające się wątki, które bardziej zaciekawiają niż satysfakcjonują.

David Marquez wraca i to widać od razu

Największym wydarzeniem numeru nie jest fabularny twist, żaden cliffhanger, ani nawet niepokojąca postać z ostatniej strony (do której wrócimy później). To powrót Davida Marqueza do roli głównego rysownika. Jego styl jest od razu rozpoznawalny – dynamiczny, przejrzysty, pełen ekspresji i dramatyzmu w najlepszym wydaniu. Każdy kadr tętni życiem. Dodatkowo, Matthew Wilson robi absolutnie fenomenalną robotę jako kolorysta. Warstwowanie kolorów, efekty rozmycia, gra światła wszystko to nadaje tej części serii wyjątkowego klimatu. Niektóre panele można śmiało oprawić w ramkę i powiesić na ścianie.

Wizualnie to jeden z najmocniejszych numerów Uncanny X-Men od dłuższego czasu.

Chaos narracyjny i trzy równoległe fabuły

Fabuła numeru podzielona jest na trzy główne linie:

  1. Gambit i Savage Lands – I tutaj zaczynają się schody. Gambit ponownie trafia w sam środek kłopotów, tym razem zostaje teleportowany do Savage Lands, co prowadzi do retrospekcji i wewnętrznych przemyśleń… które są zaskakująco podobne do tych z poprzedniego numeru. To kolejna historia o kimś, kto ma wobec niego dawne porachunki, i czuć lekkie zmęczenie materiału. Co gorsza, design Saduranga – istotnego antagonisty – uległ zmianie w stosunku do jego poprzedniego występu, co może dezorientować.

  2. Henry w przeszłości, Haven i Dark Atrey – To znacznie lepiej napisana część. Opowieść osadzona w przeszłości, w której Henry udaje się do Haven, by pochować swoją matkę, wprowadza realny dramat, atmosferę tajemnicy i zgrabnie łączy fikcyjną historię mutantów z rzeczywistymi elementami kulturowymi. Flashbacki prowadzone są za pomocą wpisów do dziennika, co nadaje całości melancholijnego tonu i dobrze kontekstualizuje emocje postaci.

  3. X-Kids i rozwój drużynowej chemii – Choć młodzi mutanci nie mają jednej wyraźnie dominującej postaci narracyjnej, to właśnie dlatego ta część wypada tak dobrze. Ich interakcje są naturalne, zabawne i wiarygodne. Widać, że Gail Simone potrafi pisać młode postacie bez popadania w stereotypy. Każdy z nich dostaje swoje pięć minut i choć nie są głównym daniem numeru, to stanowią solidny i ciekawy dodatek.

Zakończenie pełne pytań

Finał numeru pozostawia czytelnika z trzema cliffhangerami – jeden dotyczy decyzji bohatera, inne są czysto fabularnymi zagadkami. Jedna z postaci na ostatniej stronie przypomina Man-Thinga, ale brak jakiejkolwiek narracyjnej podbudowy sprawia, że trudno cokolwiek powiedzieć z całą pewnością. To raczej teaser niż faktyczne zwieńczenie wątków.

Piękno kontra bałagan

To numer, który jest frustrująco piękny. Gdyby oceniać go wyłącznie pod kątem rysunków i kolorów, byłby to niemal perfekcyjny komiks. Niestety, scenariusz nie nadąża za warstwą wizualną. Trzy równoległe wątki to zdecydowanie za dużo na jeden numer, a żaden z nich nie zostaje domknięty ani nie łączy się z pozostałymi w satysfakcjonujący sposób. Największym zarzutem jest więc nie jakość pisania, ale jego struktura – mamy dobre pomysły, ciekawych bohaterów, świetne dialogi… tylko wszystko dzieje się naraz.

Mimo to, trudno nie docenić ambicji Gail Simone. To nie jest numer, który nic nie wnosi – świat mutantów się rozszerza, postacie się rozwijają, klimat jest gęsty. Tylko że czytelnik potrzebuje chwili wytchnienia, by móc to wszystko ogarnąć.

Podsumowanie

Uncanny X-Men #13 to zeszyt, który z jednej strony zachwyca formą, a z drugiej wymaga od czytelnika dużej cierpliwości i skupienia. Opowieść jest wielowątkowa, miejscami chaotyczna, ale też pełna potencjału. Jeśli traktować ten numer jako fragment większej całości – może okazać się, że za kilka zeszytów wszystko złoży się w spójną opowieść. Na razie jednak mamy do czynienia z pięknym, ale nieskładnym kalejdoskopem wydarzeń.

Plusy:

+Powrót Davida Marqueza – rysunki zachwycają od pierwszej do ostatniej strony

+Kolory Matthew Wilsona – efekty, atmosfera, jakość

+Trzy różne fabuły – ambitna próba rozszerzenia uniwersum

+Dobrze napisani młodzi mutanci i ich chemia zespołowa

+Ciekawe wątki z przeszłości Henry, dobrze wkomponowane flashbacki

+Narracyjna różnorodność, która nie pozwala się nudzić

Minusy:

– Gambit i jego wątek są wtórne i niepotrzebnie powtarzają motywy z poprzedniego numeru

– Zmieniony wygląd Saduranga bez wyjaśnienia

– Trzy osobne wątki w jednym numerze to za dużo

– Brak czytelnej kulminacji – wszystkie wątki kończą się cliffhangerem

– Niewyraźna rola ostatniej postaci (prawdopodobnie Man-Thing) bez kontekstu



Ocena: 8/10